Posty

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

Obraz
Aż trudno uwierzyć, że przy tylu jazzowych archiwaliach, ile ukazuje się każdego roku, do tej pory nie było żadnego wydawnictwa Alice Coltrane. To w końcu jedna z niewielu instrumentalistek w tym gatunku, którym w ubiegłym wieku udało się zrobić całkiem imponującą karierę. Na pewno pomogło w tym nazwisko i granie u boku słynnego męża, ale to po jego śmierci nagrała swoje najbardziej znaczące dzieła. Twórczo rozwinęła na nich koncepcje Trane'a, jeszcze silniej zanurzając się w muzyce Dalekiego Wschodu. Fantastycznym uzupełnieniem tych pierwszych prób znalezienia własnego stylu jest właśnie wydany nakładem Impulse! materiał koncertowy. "The Carnegie Hall Concert" to zapis występu z 21 lutego 1971 roku w tytułowej nowojorskiej sali, zorganizowanego na rzecz Integral Yoga Institute hinduskiego guru Swamiego Satchidanandy. Koncert zbiegł się z premierą albumu "Journey in Satchidanda" - pierwszego, na którym Alice, dotychczas znana przede wszystkim jako pianistka, ucz

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

Obraz
Płyta tygodnia 18.03-24.03 Pierwszy kwartał 2024 w muzyce nie wypada spektakularnie, ale możliwe, że właśnie przyniósł płytę roku. Długo wyczekiwany "Something in the Room She Moves"  bierze co najlepsze z poprzednich dzieł Julii Holter - na czele z pomysłowymi aranżacjami oraz umiejętnością kreowania fascynującego klimatu - i łączy to z najlepszym dotychczas zestawem kompozycji. Zaprocentowała tu pewnie najdłuższa przerwa wydawnicza - od premiery poprzedniego "Aviary" minęło już w końcu całe sześć lat - dzięki czemu artystka nie musiała tworzyć w pośpiechu żadnych wypełniaczy. Najpewniej wybrała co lepsze i pasujące do siebie ze skomponowanych w tym czasie utworów, nie probując tym razem przytłoczyć słuchaczy zbyt dużą dawką muzyki. Album trwa 53 minuty i wydaje się to optymalną długością dla materiału utrzymanego na tak dobrym, a przy tym wyrównanym poziomie. W porównaniu z kilkoma poprzednimi dziełami Holter, "Something in the Room She Moves" ma jakby o

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

Obraz
Przedziwna mogła się wydawać przemiana Laurie Anderson - starannie wykształconej, w różnych dziedzinach sztuki, awangardowej performerki - w artystkę pop, współpracującą z Peterem Gabrielem czy Brianem Eno i odnoszącą komercyjne sukcesy. Tym największym, po którym muzyka stała się dla niej główną aktywnością twórczą, był singiel "O Superman". Nagranie, dzięki wsparciu Johna Peela, dotarło aż do 2. miejsca brytyjskiej listy. Zdecydowanie nie jest to jednak kawałek w stylu tego, co zwykle trafiało, nawet nie na podium, a w ogóle na UK Singles Chart. "O Superman" to ośmiominutowy utwór z modulowaną elektronicznie melorecytacją Anderson oraz raczej statyczną narracją muzyczną, opartą o syntezatory oraz preparowane skrzypce. Bliżej temu do eksperymentów The Velvet Underground niż innych ejtisowych hitów. Sukces singla, wydanego nakładem małej, niezależnej wytwórni One Ten Records, doprowadził Laurie Anderson do podpisania kontraktu z Warner Bros. na siedem albumów. "

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

Obraz
Są płyty, po które najchętniej sięgam w konkretnym momencie roku. Początek wiosny to idealny moment na słuchanie nie tylko "The Colour of Spring" Talk Talk, ale też "Święta wiosny" Igora Strawińskiego oraz innych dzieł o takim pogańskim klimacie, jak "First Utterance" Comus czy eponimiczny debiut grupy Księżyc. A że na stronie wciąż trwa miesiąc kobiet, trudno o lepszą okazję, by w końcu opisać ten ostatni krążek - jedną z najbardziej niezwykłych polskich płyt, tak inną od wszystkiego, że latami nie potrafiłem zabrać się za tę recenzję. Księżyc powstał na początku lat 90. z inicjatywy trzech kobiet: Agaty Harz, Katarzyny Smoluk oraz Ukrainki Olgi Nakoniecznej. Wybór takiej akurat nazwy tłumaczyły w następujący sposó b: To słowo kojarzyło się nam z czymś bardzo kobiecym. Jesteśmy też trochę jak księżyc - tajemniczy, chłodny, ale mający siłę . Tercet początkowo występował a cappella, wykonując tradycyjne pieśni ukraińskie. Z czasem skład poszerzył się o inst

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

Obraz
Płyta tygodnia 11.03-17.03 Karnatacka wokalistka i fisharmonistka Amirtha Kidambi może być wam znana ze współpracy z Mary Halvorson w ramach projektu Code Girl, albo z występu na "Brass" Moor Mother i Billy'ego Woodsa. Może być też znana z własnego zespołu Elder Ones, zwłaszcza że opisywałem tu już jego poprzednią płytę "From Untruth", wydaną niemal dokładnie pięć lat temu. Od tamtego czasu dość mocno zmienił się skład. U boku Kidambi pozostał jedynie saksofonista Matt Nelson. Na "New Monuments" towarzyszy im nowa sekcja rytmiczna, z kontrabasistką Evą Lawitts i perkusistą Jasonem Nazary, a dodatkowo skład wzmocnił wiolonczelista Lester St. Louis. Istotną rolę w brzmieniu grupy odgrywają też syntezatory i elektroniczne efekty, za które odpowiada cały kwintet. Czytaj też:  [Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "From Untruth" (2019) Muzyka Elder Ones to współczesny jazz z mocno zaangażowanymi tekstami Kidambi. Pod tytułem płyty kryje si

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

Obraz
Już tylko tydzień pozostał do premiery nowego albumu Julii Holter, "Something in the Room She Moves". Będzie to jej pierwsza autorska płyta od sześciu lat, czyli od wydania "Aviary", na którym artystka naprawdę wysoko podniosła poprzeczkę. Chyba nikt się wówczas nie spodziewał, że tak szybko po całkiem sporym sukcesie komercyjnym wyjątkowo na nią przystępnego "Have You in My Wilderness" Julka powróci do naprawdę ambitnego grania. Na "Aviary" artyzm całkowicie zwycięża nad komercyjnymi zapędami, choć punktem wyjścia są zgrabnie napisane piosenki pop, które w innych aranżach mogłyby podbijać listy przebojów - tracąc jednak jeden ze swoich największych atutów. Na albumie wykorzystano niektóre partie wokalne i klawiszowe z domowych wykonań Holter, jednak nie oznacza to powrotu do bardziej oszczędnego grania z czasów "Ekstasis". Podobnie, jak na "Loud City Song" i "Have You in My Wilderness", liderkę mocno wspierają dodat

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

Obraz
Zapewne niewielu muzyków odrzuciło ofertę wpółpracy od Davida Bowie. Być może zrobiła to tylko Annette Peacock. Uwagę Bowiego zwróciła swoim debiutanckim albumem "I'm the One", w którego nagraniu wziął udział jego ówczesny klawiszowiec Mike Garson. Peacock była jednak już wcześniej dobrze znana w środowisku, nazwijmy to, popowej awangardy. Koncertowała z samym Albertem Aylerem i pisała utwory dla swojego drugiego męża, jazzowego pianisty Paula Bleya (nazwisko zostawiła sobie jednak po pierwszym, jazzowym basiście Garym Peacocku). Razem z Bleyem eksperymentowała na jednym z pierwszych syntezatorów Mooga, będąc najpewniej pierwszą kobietą używającą takiego sprzętu profesjonalnie. "I'm the One" to album niezwykle eklektyczny. Psychodelia miesza się tu z blues rockiem, soulem, funkiem, jazzem, prymitywną formą elektroniki oraz wymykającymi się klasyfikacji eksperymentami. Samo nagranie tytułowe składa się z kilku zróźnicowanych segmentów. Początek - z dziwacznym

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)

Obraz
Podczas miesiąca kobiet - w marcu publikuję tylko recenzje płyt, na których kluczową rolę odgrywają kobiety - nie mogło zabraknąć Joni Mitchell. Chyba pierwszej prawdziwej artystki pop, która samodzielnie prowadziła swoją karierę, nie unikając ambitnych poszukiwań, a dziś postrzeganej często jako najwybitniejsza i najbardziej wpływowa kompozytorka XX wieku. W trakcie ponad pięćdziesięcioletniej działalności Mitchell grywała w różnych stylach, także bardziej jazzowo w towarzystwie czołowych przedstawicieli gatunku, jednak najczęściej trzymała się blisko folku. Debiutancki "Song to a Seagull" - w niektórych krajach wydany bez żadnego tytułu - to akurat płyta utrzymana stricte w tej ascetycznej stylistyce amerykańskiego folku. W momencie ukazania się tego albumu Mitchell miała już na koncie kompozycje, po które chętnie sięgali inni wykonawcy. Swoje wersje "Both Sides, Now" (znanego też jako "Clouds") oraz "Chelsea Morning" zdążyli już nagrać Judy Co

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

Obraz
Płyta tygodnia 4.03-10.03 W przypadku niektórych artystów proste zaszufladkowanie do jednego gatunku nie jest wcale takie łatwe. Przykładem może być amerykańska wokalistka, poetka i aktywistka Camae Ayewa, profesjonalnie znana jako Moor Mother. Swoją muzyczną karierę rozwija zarówno stojąc na czele Irreversible Entanglements, kwintetu mocno osadzonego w freejazzowej tradycji, jak i nagrywając własne płyty z całkiem współczesnym hip-hopem. Wśród tych ostatnich była i udana współpraca z Billym Woodsem ("Brass"), i dobrze pomyślana próba zainteresowania jazzowym dziedzictwem słuchającej rapu młodzieży ("Jazz Codes"). Artystka najwidoczniej jednak nie ma zamiaru zamykać się w tych niszach, bo jeśli nawet na właśnie wydanym "The Great Bailout" pojawiają się elementy jazzu czy hip-hopu, to w naprawdę śladowych ilościach. Czytaj też:  [Recenzja] Moor Mother - "Jazz Codes" (2022) Niezmienne są jedynie partie wokalne Ayewy, która w charakterystyczny dla s

[Recenzja] Björk - "Medúlla" (2004)

Obraz
Po zdyskontowaniu dotychczasowych sukcesów komercyjnych składanką "Greatest Hits" - z repertuarem wybranym przez fanów w internetowym głosowaniu, co sprawiało wrażenie postępującego merkantylizmu - Björk postanowiła zaskoczyć i przygotować najbardziej ambitny do tamtej pory album. Właściwie było to efektem zmęczenia po żmudnych pracach nad "Vespertine", a konkretnie nad jej wielowarstwowymi podkładami instrumentalnymi. Tym razem artystka zdecydowała się więc niemal całkiem z nich zrezygnować.  "Medúlla" to album w znacznej cześci a cappella, ze sporadycznym i minimalistycznym udziałem partii instrumentalnych. Sam tytuł oznacza rdzeń, bo niby tylko tyle zostało tu z muzyki Björk. Sugerowałoby to pewne zubożenie, co niekoniecznie jest prawdą. Czytaj też:  [Recenzja] Björk - "Vespertine" (2001) Artystka nie śpiewa tu oczywiście sama. Znaczy czasem śpiewa, jak w najbardziej ascetycznym, intymnym "Show Me Forgivness" czy składających się z k