[Recenzja] Miles Davis - "Kind of Blue" (1959)



Od dawna odkładałem napisanie tej recenzji. Bo cóż jeszcze można napisać o takim klasyku? "Kind of Blue" w ciągu (niemal) sześćdziesięciu lat został omówiony na wszelkie możliwe sposoby, był tematem niezliczonej ilości recenzji, esejów i co najmniej jednej w całości mu poświęconej książki. To bezsprzecznie najsłynniejszy i najlepiej się sprzedający album jazzowy. Longplay, którego po prostu nie wypada nie znać - nawet jeśli nie słucha się takiej muzyki. Tak samo, jak nie wypada nie znać np. "The Dark Side of the Moon". Oba te albumy może i nie są najlepszymi w swoim gatunku - ba, nie są nawet najlepszymi w dyskografiach ich twórców - ale nie bez powodu właśnie one są otoczone takim kultem. Oba są bowiem bardzo przystępne i nie trzeba być doświadczonym słuchaczem, by się nimi zachwycić, a zarazem są wystarczająco ambitne, by doceniali je także ci, którym nie brakuje doświadczenia i wiedzy muzycznej. Właśnie ta uniwersalność okazała się kluczem do osiągnięcia sukcesu zarówno na polu komercyjnym, jak i artystycznym.

Przejdźmy do tła historycznego. Po powrocie z Europy do Stanów pod koniec 1957 roku, Miles postanowił reaktywować swój kwintet. Zaprosił nawet z powrotem Johna Coltrane'a i perkusistę Philly'ego Joego Jonesa, których zwolnił rok wcześniej za nadużywanie narkotyków i olewanie prób. Zdecydował się także poszerzyć skład o drugiego saksofonistę, grającego na saksofonie altowym Juliana Adderleya, lepiej znanego pod pseudonimem Cannonball. Sekstet wkrótce zarejestrował kilka utworów, które znalazły się na płycie "Milestones". Tytułowa kompozycja była początkiem eksperymentów Davisa z tzw. jazzem modalnym. W skrócie chodzi w nim o to, aby improwizacje nie opierały się - jak w bebopie - na akordach, lecz na skalach. Tak, jak w muzyce wschodniej i afrykańskiej, czy w europejskim impresjonizmie, których wpływ słychać na "Kind of Blue", będącym rozwinięciem eksperymentów z modalnością. Zanim jednak doszło do jego nagrania, nastąpiło kilka zmian w sekstecie: nowym perkusistą został Jimmy Cobb, zaś pianistę Reda Garlanda zastąpił Bill Evans, który, zajęty własną karierą, szybko ustąpił miejsca Wyntonowi Kelly'emu.

Miles zdawał sobie sprawę, że do celu, który chciał osiągnąć w nowych nagraniach, lepiej będzie pasował styl klasycznie wyszkolonego Evansa i to właśnie jego zaprosił na nagrania. Kelly ostatecznie również został zaproszony, do zagrania w jednym utworze, "Freddie Freeloader", do którego potrzebny był pianista o bardziej bluesowym stylu gry. Tak przynajmniej brzmiała wersja oficjalna. W swojej autobiografii, Davis przyznał, że rzeczywistym autorem tego utworu jest brat Kelly'ego, Charles, który zgodził się sprzedać trębaczowi prawa autorskie pod warunkiem, że w nagraniu zagra Wynton. A skoro już mowa o kwestii autorstwa - wszystkie utwory podpisane są wyłącznie nazwiskiem Milesa, jednak wiadomo, że "Blue in Green" i "Flamenco Sketches" powstały dzięki istotnemu wkładowi kompozytorskiemu Billa Evansa.

Nagrania zostały rozłożone na dwie sesje. Pierwsza odbyła się 2 marca 1959 roku w nowojorskim Columbia 30th Street Studio. Zarejestrowano wówczas utwory "So What", "Freddie Freeloader" i "Blue in Green", które wypełniają stronę A albumu. Po ponad trzydziestu latach okazało się, że rejestrujący sesję magnetofon pracował tego dnia na zwolnionych obrotach, przez co utwory na płycie są nieznacznie szybsze, niż były grane w rzeczywistości. Druga sesja odbyła się 22 kwietnia, w tym samym miejscu. Jej owocami są utwory "All Blues" i "Flamenco Sketches", umieszczone na drugiej stronie longplaya. Ponieważ muzycy nie mieli doświadczenia w graniu modalnym, Davis postanowił dać im jak najmniej wskazówek, by nie polegali na przyzwyczajeniach i wyuczonych schematach. Nie przyniósł do studia gotowych tematów, a jedynie szkice z sugestiami, jak powinna wyglądać gra każdego instrumentalisty z osobna. Dzięki temu, musieli się przyłożyć jeszcze bardziej niż zwykle, nie tylko poświęcając więcej uwagi samym dźwiękom, ale też przerwom między nimi. W efekcie powstała muzyka jednocześnie bardzo spontaniczna i doskonale przemyślana.

Longplay nie ma słabych punktów. Już na samym początku pojawia się jeden z najsłynniejszych utworów Milesa, przez wiele lat będący stałym punktem jego występów - "So What". Rozpoczęty pięknym wstępem Evansa, przechodzącym w genialny temat, zbudowany na zespołowym "call and response", po którym następują solowe popisy muzyków - najpierw prosta, lecz niezwykle efektowna solówka Davisa, następnie niesamowicie porywające solówki Coltrane'a i Cannonballa - by na koniec, tradycyjnie, wrócić do głównego tematu. "Freddie Freeloader" to energetyczny, dość prosty blues z chwytliwym tematem, lecz nie pozbawiony świetnych popisów solowych. Pierwszą stronę kończy prześliczna, czarująca fantastycznym klimatem ballada "Blue in Green", w której wiodącą rolę odgrywają partie Evansa, nie przypadkiem kojarzące się z twórczością Debussy'ego czy Satiego. Towarzyszą im subtelne dźwięki dęciaków (na których wyjątkowo grają tylko Davis i Coltrane), oraz bardzo delikatna gra sekcji rytmicznej. Najdłuższy na płycie "All Blues", z kolejnym świetnym tematem i ekscytującymi solówkami, udowadnia, że i Evans potrafił się odnaleźć w bardziej dynamicznym, bluesowym graniu. To jedyny utwór z albumu, oprócz "So What", który był wykonywany przez Milesa podczas koncertów. Finałowa ballada "Flamenco Sketches", zgodnie z tytułem inspirowana muzyką hiszpańską, to już praktycznie zapowiedź kolejnego przedsięwzięcia Davisa - albumu "Sketches of Spain".

Koniecznie muszę też wspomnieć o brzmieniu, które jest po prostu doskonałe. O ile na innych płytach z tamtych czasów wyraźnie słychać upływ czasu, tak tutaj brzmienie jest ponadczasowe. Trudno uwierzyć, że to nagrania sprzed prawie sześćdziesięciu lat, zarejestrowane za pomocą ledwie trzyśladowego magnetofonu. Nic a nic się nie zestarzały, równie dobrze mogłyby być nagrane jutro. Same kompozycje też w ogóle nie sprawiają wrażenia archaicznych. Wciąż brzmią tak samo świeżo i ekscytująco, jak ponad pół wieku temu - choć wtedy dodatkowo zachwycały nowatorstwem. Dziś już nie zadziwiają, bowiem większość późniejszego jazzu w mniejszym lub większym stopniu opiera się na rozwiązaniach i pomysłach z "Kind of Blue".

Podsumowanie? Chyba nie mam już nic do dodania. Nie wypada, bym polecał takie arcydzieło. To przecież jak polecanie wody lub powietrza. Po co zatem ta recenzja? Bo nie wypada także, by na stronie poważnie zajmującej się muzyką nie było obszernego opisu takiego dzieła.

Ocena: 10/10



Miles Davis - "Kind of Blue" (1959)

1. So What; 2. Freddie Freeloader; 3. Blue in Green; 4. All Blues; 5. Flamenco Sketches

Skład: Miles Davis - trąbka; John Coltrane - saksofon; Julian "Cannonball" Adderley - saksofon (1,2,4,5); Bill Evans - pianino (1,3-5); Wynton Kelly - pianino (2); Paul Chambers - kontrabas; Jimmy Cobb - perkusja
Producent: Teo Macero i Irving Townsend


Komentarze

  1. czekałem czekałem i się doczekałem
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za wpis. Nie mam nic przeciwko pisaniu po raz kolejny o płytach, o których napisano już wszystko. Wręcz przeciwnie. Każdy z nas jest inny i w inny sposób może odbierać takie ponadczasowe wydawnictwa jak "Kind Of Blue". Pozdrawiam Adam

    OdpowiedzUsuń
  3. Warto pisać o każdej wartościowej płycie nawet jeśli napisano już wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  4. Skoro tak się złożyło, w recenzji "Kind Of Blue" wspomniałeś o "The Dark Side Of The Moon", to pomyślałem, że warto by tu napisać malutką, acz fajną ciekawostkę. Obejrzałem właśnie filmidło, w którym Rick Wright powiedział, że swoje partie w "Breathe" wzorował na progresjach akordów z "Kind Of Blue" (najbardziej chyba z "So What") ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetna recenzja, można z niej wiele się dowiedzieć o tym, co czyni ten album tak niesamowitym. Dla mnie razem z In a Silent Way i Jackiem Johnsonem był to klucz do "chwycenia" jazzu. Świetne jest to, że już brzmienie samo w sobie zasługuje na najwyższe pochwały - jest po prostu fantastyczne. Co sądzisz o wcześniejszym Milestones (albumie)? Dla mnie to pewnego rodzaju rozgrzewka przed Kind of Blue niewiele ustępująca mu poziomem. Traktuję te płyty trochę jak pierwszą i drugą część.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Milestones" ukazał się pomiędzy paroma wybitnymi albumami i przez to nigdy nie dałem mu szansy, traktując go po macoszemu. Chyba powinienem do niego wrócić i być może dodać recenzję ;)

      Usuń
    2. Byłoby super, naprawdę polecam

      Usuń
  6. Polecam odsłuchanie tego albumu w formacie SACD na dobrym sprzęcie...

    OdpowiedzUsuń
  7. To co napiszę będzie złe, ale ten album nie robi na mnie takiego wrażenia jak dokonania elektryczne. Słyszę i doceniam ogromny skok w stosunku do "Round About Midnight" i pozbycie się oznak skostnienia, ale w dalszym ciungu jest to zbyt statyczne jak dla mnie. Gdzieś porównałeś ten album bodajże z "A Love Supreme", określając ten drugi jako odpowiednik K of B w dyskografii Coltrane'a ale ja słyszę kolosalną różnicę między nimi w kwestii podejścia do kompozycji, ekspresji wykonania. Chyba że to porównanie dotyczyło jakiejś innej, niesłuchanej jeszcze przeze mnie płyty JC.

    Ciekawe czy Coltrane byłby takim wizjonerem jakby pożył jeszcze nawet 5 lat. W końcu gdy umarł to Davis dopiero się rozpędzał. On chyba był bardziej "spiritual"

    Proszę bez inwektyw, to moje wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, "Kind of Blue" i "A Love Supreme" to absolutne wyżyny gatunku, jeśli wybór ograniczymy do: 1) jazzu 100% akustycznego, 2) przystępnego dla każdego słuchacza, który toleruje jazz, bo nawet dziś nie brzmi to archaicznie, ani nie idzie w stronę free. potwierdzają to w zasadzie wszystkie rankingi, plebiscyty, itp. (te układane przez znawców lub przez słuchaczy - vide RYM), gdzie właśnie te dwa albumy zajmują czołowe miejsca.

      "A Love Supreme" jest faktycznie bardziej uduchowiony i w wielu innych aspektach wychodzi poza rozwiązania takiego typowego jazzu, jakim jest "Kind of Blue". Może więc po prostu ten typowy jazz nie jest dla Ciebie.

      Usuń
    2. Myślę by w słuchaniu C. ruszyć od Ascension w kierunku Om, niż nadrabiać Blue Train czy nawet Giant Steps. Z recenzji wynika że to niezłe szaleństwo.

      Usuń
    3. "Blue Train" i "Giant Steps", podobnie jak "My Favorite Things", to jazzowa klasyka, którą warto znać. Jednak to granie bliższe "Kind of Blue" (szczególnie ten pierwszy, na którym grają też ci sami basista i perkusista). Natomiast ciekawe eksperymenty zaczynają się już od początku lat 60.: "Olé Coltrane", "Live at the Village Vanguard" (ten szczególnie polecam), "Coltrane" (ten z 1962 roku, nie z 1957), "Impressions" oraz "Crescent" to już w zasadzie zapowiedź tego, co Trane zaproponował na "A Love Supreme". Problem w tym, że te albumy nie są tak równe i oprócz grania bliskiego "ALS", trafiają się tam też rzeczy mniej odkrywcze. Podobnie sprawa wygląda na późniejszym "The John Coltrane Quartet Plays". A potem jest już "Ascension" i to jest już w całości muzyka z zupełnie innego świata. Z tego schyłkowego okresu warto znać także: "Meditations", "Kulu Sé Mama", "Om", "Interstellar Space" oraz "Live in Japan".

      Usuń
    4. Oczywiście miałem na myśli wszystkie albumy pomiędzy Ascension a Om, czyli Meditations i Kulu Se Mama a także Expressions jak najbardziej są na mojej liście.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024